Ze starej szuflady (11.IX.1980)
Nie chcę być poetą
nie znam się
na zawiłych korytarzach
w labiryncie
od dziwactwa
przez szmal
do posłannictwa.
To co sobie plotę
to takie wiklinowe koszyki
którymi noszę wodę
wielka i czystą
do prania,
gotowania
i mycia
Wspominam, spoglądając przez okno na zaśnieżoną ulicę.
To był rok 1944 i to chyba ja wymyśliłam zabawę w wojnę. Obok domu ogród, a w nim
po wybranych ziemniakach kartoflisko. I tam ustawiliśmy się po dwóch
stronach. Umowa, że będziemy rzucać grudkami ziemi i tylko grudkami! Polacy i
Ukraińcy. Był wśród nas jeden ukraiński syn naszego życzliwego
szewca.
Pamiętam do dziś tę "grudkę" ale z rozbitej cegły. Była przy
mojej nodze, więc schyliłam się i bezmyślnie rzuciłam przed siebie, a
co! Prosto w głowę tego kolegi, Ukraińca. Przeraziłam się, bo od razy na czole
ukazała się krew, a więc i płacz i rwetes.
Ojciec przybiegł z pobliskiego domu, by
stwierdzić z ulgą, że nie w puls… Chłopak długo chodził z obwiązanym czołem, a
ja do dziś nie mogę sobie tego darować.
Dobry był człowiek z tego szewca. Minęły dwa lata od tej zabawy w wojnę, przyszła historyczna chwila wyruszenia na tułaczkę do Polski. Szewc naprawił Mamie "meszty" na drogę, a od nas z domu nocą wyprowadził tapczan, chociaż mieszkanie było już zarekwirowane przez jakiegoś "komandira".
Wyjechałyśmy obie z Mamą w moje dwunaste urodziny, z bagażami, na wozie, ciągniętym przez prawdziwego konika, powoli stukającego kopytami po sławnej ulicy Rycerskiej, podążając w stronę dworca kolejowego. Dotarłyśmy jako jedne z ostatnich więc znalazło się dla nas tylko miejsce przy rozsuwanych drzwiach wagonu. I w drogę!
Wspominam, tak w pośpiechu piszę i myślę dzisiaj, w styczniu 2021 roku, co będzie z tymi moimi zapasami bez lodówki, a wychodzić niewskazane. Pandemia.