A może byśmy tak najmilszy, wpadli na dzień do Budapesztu?

03.09.2008 Redaktor

Gulaszowe impresje

Mosty budapeszteńskie
ap
Budapeszt
BudapesztBudapesztBudapesztBudapesztWęgryWęgryWęgryBudapesztWęgryBudapesztWęgryBudapesztBudapesztBudapesztBudapesztwĘGRYWęgryWęgryWęgryWęgry

Witam podróżników. Dziesięć lat minęło od czasu, gdy siedziałam nad brzegiem Dunaju, po peszteńskiej stronie stolicy Węgier i jadłam nie najsmaczniejszy posiłek. Budapeszt był w trakcie przemian politycznych i gospodarczych. Wybrałam się ponownie na kilka dni w końcu sierpnia tego roku, by zobaczyć, jak tam świeci słońce i co się poprawiło w restauracjach.

Ułatwiłam sobie sprawę wykupując kilkudniową wycieczkę, a więc byłam jedną z turystek, zwiedzających Węgry w grupie. Jak w każdym mieście, tak i tam przemieszczają się z miejsca na miejsce, zwykle ściśle określone, zwarte grupy piechurów, prowadzone belferskim głosem przewodnika, jak szczury z Hamelin głosem fletu.

Zwiedzanie: Zamek Królewski w Budzie, kościół Macieja, Wzgórze Gellerta, hala targowa (zabytkowa i handlowa), bazylika św. Stefana, Plac Millenium, Zamek Vajdahunyad, kąpielisko z wodami termalnymi albo Muzeum Sztuk Pięknych, wyspa Małgorzaty, mosty na Dunaju, skalna kaplica zakonu Paulinów. W dwa dni. Wszystko piękne i warte obejrzenia.

Węgry to państwo nam przyjazne, takich w świecie warto szukać. Jeździliśmy zawsze na Węgry, Węgierki podrywały naszych chłopców, a my zakochiwaliśmy się w przystojnych i ognistych Węgrach. Były takie czasy, których młodzi nie pamiętają, kiedy w Warszawie dobrze zjeść można było chyba tylko w restauracji Budapeszt w samym centrum miasta. Gulasze i szaszłyki wcinaliśmy przy dźwiękach czardaszy.

Pani przewodniczka opowiada, że Węgrzy to naród pesymistów. Mają najwięcej w Europie rozwodów, najwięcej samobójców. Jeden z mostów nazywany jest mostem samobójców, tak bez emocji, jakby ktoś potrzebował, to wie, gdzie się udać. Albo wyolbrzymiają problemy, albo los im niełaskawy.  Tylko jedno święto w roku mają wesołe, 20 sierpnia, świętego Stefana. Pozostałe są wspomnieniem klęsk i nieszczęść narodowych. Wszystkie powstania były przegrane. Nawet na banknotach, które są w obiegu jest cała kolekcja przegranych, tragicznych postaci.

Do tego dochodzi problem języka. Węgierski należy do języków ugrofińskich, ale w swojej grupie też się nie dogadają, są niepodobni do braci Finów. Językiem węgierskim mówi dziś ok. 15 mln ludzi, z czego 10 mln mieszka na Węgrzech. Węgry najeżdżali i zdobywali Mongołowie, Turcy, Habsburgowie i komuniści, ale z wyjątkiem tych ostatnich (i Traktatu w Trianon po I wojnie światowej, w 1920 r., kiedy Węgry zostały mocno oskubane), nikt im wielkiej krzywdy nie robił, kraj się rozwijał, rozbudowywał, piękniał i stawał bogatszy. Może to tak jak z butelką pustą do połowy lub do połowy pełną. I tylko Polacy ich rozumieją, nic nie jest tak ważne, jak wolność, a tej często brakowało. Nasze związki są silne i dobrze znane z lekcji historii.

Sam Budapeszt to połączone trzy miasta: nizinny Peszt, górzysta Buda i Obuda. Miasto jest pięknie rozłożone nad Dunajem, spięte imponującymi mostami. Bogactwem miasta są gorące źródła, a tajemniczości dodają różne lochy, jaskinie i podziemne komnaty, których jest tak wiele, że archeolodzy i speleolodzy mają ciągle wiele zabawy.

Przed trzydziestu laty wchodziłam pieszo na Górę Gellerta, ledwo żywa osiągnęłam wieczorem nieciekawy szczyt, popatrzyłam na słabo oświetloną wówczas panoramę Budapesztu, a w jedynym otwartym na górze barze podawali tylko ciepłe (taka była ówczesna tradycja) piwo marki Żywiec. Dziś jest na Górze wszystko odpicowane, dla turystów, parkingi, knajpki i stoiska z pamiątkami, wyrabianymi w Chinach albo Peru.

W ramach wycieczki zawieziono nas do czardy, węgierskiej gospody z programem folklorystycznym i regionalnymi potrawami kuchni węgierskiej. W dużej sali typu namiot zebrały się cztery zorganizowane grupy wycieczkowe: Polacy, Rosjanie, Norwegowie, Izraelici, a dodatkowo kilku Anglików, indywidualnie. Koszt spory, jedzenie dość dobre, wino, palinka i występy w strojach ludowych. Niestety, czardaszy prawie nie było, za to solista śpiewał "Szła dzieweczka…" po polsku, kazaczoka po rosyjsku, piosenki żydowskie i norweskie, a jak się całkiem rozochocił to i poleciał "l’viva Espania", choć zabrakło Hiszpanów.

Pośpiewaliśmy wszyscy, było wesoło, choć międzynarodowo. Nawet potrawy nie były ostre, trzeba było uprosić ostrej pasty paprykowej, by poczuć smak węgierskiej zupy gulaszowej.

Następnego dnia zawieziono nas do piwnic Budafoku, mieliśmy degustację wina. Wina węgierskie czuję na języku od młodych lat, więc chętnie smakowałam. Sympatyczna rodzina, po pozytywnej zmianie ustrojowej ostatnich dziesięcioleci, kupiła zaniedbane piwnice i winnice, wykorzystuje tradycje rodzinne i zdobywa rynki zbytu wina. Niestety, ich wina czerwone nie są najwyższej jakości. Może brak im superbeczek, jakie widzimy w piwnicach włoskich? Może to sprawa klimatu? Natomiast wina białe, dojrzewające w beczkach nowoczesnych, ze stali nierdzewnej i jednej zachowanej z dawnych lat, ceramicznej, są całkiem dobre. Jedno z nich, Chardonnay barrique szczególnie polecam. Od września ma być sprzedawane w Polsce (www.licspince.hu). Należy do win barykowanych, dojrzewających w specjalnych beczkach, z niedoczyszczonym po wypalaniu wnętrzem.

Potem program wycieczki przewidywał przejazd wzdłuż malowniczego Zakola Dunaju. W Szentendre większość zwiedzała Muzeum Marcepana, ale ja nie. Fabryczkę marcepanów założył tam sympatyczny Węgier, który dotknięty osobistym nieszczęściem, sprzedał biznes i przeniósł się do Budapesztu. Tam ma niewielki marcepanowy biznes. Byłam poprzedniego dnia w jego budapeszteńskiej cukierni, piłam tam kawę, zagryzłam marcepanem, kupiłam likier marcepanowy dla przyjaciół, zrobiłam fotkę z szefem, starym Węgrem, który na zdjęciu obłapia moją córkę.  W Szentendre, małej, malowniczej na sposób serbski miejscowości jest wiele mini muzeów, a co krok spotykaliśmy grupy Ślązaków, tych sympatycznych pierunów, naszych rodaków.

Dalsza trasa wiedzie do Visehradu, gdzie podziwiamy ruiny twierdzy, przełom Dunaju, a z daleka widzimy rezydencję rządową, gdzie podpisywano i pewnie opijano węgierskim tokajem Asu porozumienie polsko-czesko-węgierskie, tzw. trójkąt wyszehradzki, który okazał się niewypałem. Nie powiem z czyjej winy, ale to nie byli ani Polacy, ani Węgrzy, jak mi się zdaje. Zapomniałam też o Słowacji. Co to za trójkąt z czterem bokami? Grupa Wyszehradzka.

Potem oglądamy bazylikę w Esztergomie. W miasteczku, porzucając towarzyszy wycieczkowych, znajdujemy sympatyczną czardę, gdzie jemy obiad, popijamy winem. Jedzenie super, atmosfera bardzo przyjazna.

Wypad za granicę był, sprawy domowe i biznesowe niewiele ucierpiały, bo zajęło nam to nieco ponad weekend. Smak zupy gulaszowej i Chardonnay barrique został na języku.  Warto było.

Zobacz zdjęcia jako osobne strony: Budapeszt * Budapeszt * Budapeszt * Budapeszt * Budapeszt * …więcej