Można powiedzieć, że po przeczytaniu „Miłości w czasach zarazy” byłam głodna Marqueza. Napoczęłam „Opowieść rozbitka”, potem „Na fałszywych papierach w Chile”, ale dopiero powrót do „Stu lat samotności”, w swoim czasie czytanych w zabieganiu i bez należytej koncentracji, zaspokoił tę potrzebę dalszego obcowania z prozą noblisty.
Mam wrażenie, że teraz mogłabym w nieskończoność sięgać do tej powieści, żeby zdumiewać się, jak misternie autor poprowadził plątaninę losów rodziny Buendiów, jak nierzeczywiste czyni realnym, a przynajmniej porywającym dla wyobraźni, jak kreśli postacie pierwotne, pełne namiętności, posłuszne instynktowi, jak kruchą Urszulę czyni kobietą mocarną tak dalece, że aż chce się czytelnikowi rozejrzeć wokół siebie, żeby sprawdzić, czy łatwo znaleźć w rzeczywistości odpowiednik tej postaci. I ja znalazłam, przywołując w pamięci moją Babcię Filomenę, nieposkromioną Sybirem, tragicznymi zgonami Synów – bohaterów, oddaną najbliższym bez reszty, sterującą familią i budującą swój niczym niezachwiany autorytet kobiety dotkniętej mądrością, płynącą z wiary i prawości.
Czytając „Sto lat samotności” pomyślałam sobie, że każdej familii należy życzyć takiej powieściowej Urszuli.
Naturalnie można napatrzeć się na tych stronach do syta galerii również innych, gwałtownych, ambitnych, rozpustnych, leniwych, nieobecnych duchem lub okrutnych mężczyzn i kobiet. Można dotknąć bujności i poczuć siłę natury, która nic sobie nie robi z człowieka, kiedy chce krzewić się i owocować.. Można też zadumać się nad tym, jak samochód zajmuje miejsce konnego zaprzęgu, a dyliżansy ustępują miejsca pociągom, aby w końcu zrozumieć, że bez względu na tempo postępu, czas jakby wracał, wpętlając kolejnych dzierżawców ziemi danej na kilkadziesiąt lat w takie same dramaty, scenariusze miłości, zdrady, zawodu, zemsty, zawiści, pragnienia władzy i bogactwa. Te scenariusze tak naprawdę są ograniczone i nie prędzej, to później przychodzi pora na odegranie stosownej roli nawet bez naszej woli czy wyboru.
I znowu żałuję, że nie czytałam powieści z długopisem albo elektronicznym czytnikiem, który pozwala zaznaczone fragmenty przenieść do komputerowej pamięci. Wiele zdań tej książki zawiera wielką mądrość, niekiedy przewrotną, z której można uczyć się sposobu, jak brać życiowe wiraże. Oto jedno z nich: ”...Przeszłość jest kłamstwem, (...) pamięć nie zna dróg powrotu, (...) cała dawna wiosna jest nie do odzyskania i (...) najbardziej płomienna miłość(...) jest tylko prawdą efemeryczną”.
Wzięłam do ręki dwudzieste wydanie „Stu lat samotności”. Przed laty rzuciłam się zachłannie na wydanie pierwsze. Teraz wiem, że do niektórych lektur dorasta się późno, a niektóre są tak wymagające, że trzeba im ciszy w sercu i umyśle czytelnika, by miały gdzie zamieszkać. Warto zajrzeć nawet ponownie do „Stu lat samotności” z powodu nienasycenia znakomitą prozą. Wcale się nie zdziwię, jak moje wnuki będą czytać trzydzieste wydanie „Stu lat samotności”. Są powieści nieśmiertelne, nawet, kiedy mówią o czasie, zamkniętym jak opuszczony dom do wyburzenia.
Gabriel Garcia Marquez „Sto lat samotności”, przełożyły Kalina Wojciechowska i Grażyna Grudzińska,
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA.
Warszawa 2007
Wydanie XX.