Ewy Pelzer wrażenia z chińskiej podróży

24.11.2011 Ewa Pelzer

w pigułce

Obrazek niżej podpisany
freepick
Chiny

 Lot z Warszawy do Pekinu z międzylądowaniem i czekaniem w Moskwie trwał około 20 godzin. Po wyjściu z samolotu w stolicy Państwa Środka uderzyło w nas gorące i wilgotne powietrze.  Czuło się lepkość skóry. Pierwszym punktem zwiedzania był Plac Niebiańskiego Spokoju największy na świecie. Jedna z jego czterech bram prowadzi do Zakazanego Miasta składającego się z dwóch części: zewnętrznej, w której przyjmowano gości i wewnętrznej gdzie mieszkał cesarz wraz z rodziną. Zakazane Miasto miało 9000 pokoi. Dzisiaj tylko część jest udostępniona dla turystów a sam Plac Niebiańskiego Spokoju jest zamykany dla ludzi wraz z zachodem słońca.

Nie sposób opisać wszystkiego, co widziałam, więc skupię się na tym, co mnie zainteresowało, lub co warto byłoby przenieść na rodzimy grunt.

 Jest to kraj zupełnie niepodobny do Polski czy też innego europejskiego kraju. W Pekinie mieszka około 18 mln. ludzi, ale wcale nie wydaje się być przeludniony. Większość, w przybliżeniu 95 % mieszka w ogromnej ilości wieżowców budowanych ze względu na oszczędność ziemi. Jeden metr mieszkania kosztuje 25 tysięcy euro a średnia wielkość mieszkań to około 80 m. Na 120 mężczyzn przypada 100 kobiet. Mężczyzna musi mieć mieszkanie, jeśli chce się ożenić. Zdarza się, że całe rodziny składają się lub zapożyczają na kupno mieszkania. W Chinach dalej obowiązuje zasada posiadania jednego dziecka. Dobrze, jeśli jest to chłopiec, bowiem on ma obowiązek opiekować się starymi rodzicami. Dlatego też często małżeństwa posiadające córkę występują do rządu o pozwolenie posiadania jeszcze jednego dziecka. Rząd daje im na to trzy lata. Lekarz nie ma prawa udzielić informacji o płci dziecka w łonie nawet pod karą śmierci, ale bujny rozkwit korupcji i powszechne prawo do aborcji dają wiele do myślenia. Ludzie się starają, aby w ciągu tych trzech lat był w końcu chłopiec.

Drogi w Pekinie są doskonałe, szerokie, czteropasmowe a po nich jeżdżą głównie samochody wytwarzane w Chinach. Chodniki i ulice są bardzo czyste ( może tylko te gdzie prowadzają turystów), wszędzie widać starych Chińczyków ze szczotkami i szufelkami ciągle zamiatających. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą chirurgicznych masek. Wdychane, bowiem powietrze czy to ustami czy nosem było gęste od brudu. Czuło się w ustach obrzydliwe grudki brudu. Być może jest to jeden z powodów charkania i plucia Chińczyków na ulicy bez żadnego skrępowania. Bekanie czy „puszczanie bąków" też jest tu absolutnie naturalne. Okna mieszkań są brudne jak przysłowiowe blachy, nigdzie też nie widziałam firan a wieczorem widać było gołe żarówki w domach. Domy są szare i na zewnątrz „ozdobione" klimatyzorami.

Dzieci do 18 miesiąca życia noszą spodenki z niezaszytym krokiem na długości 20 cm, i kiedy zechcą siusiu lub kupkę są wysadzane publicznie czy to w parku czy też na chodniku. Jest to sposób na oszczędzanie, nie trzeba kupować pampersów. Rzadko się widzi ludzi zadbanych czy pachnących. Wielu z nich nie myje zębów, nie używają dezodorantów, po prostu zwyczajnie śmierdzą. Podobno my, rasa biała też dla nich śmierdzimy.

Jednym z punktów programu było zwiedzanie Letniego Pałacu Cesarskiego i przepięknego parku założonego przez cesarzową Cixi, która wielbiła otaczać się pięknem. Ale nie urok tego parku mnie zachwycił, ale jego wykorzystanie. Podczas spaceru usłyszałam przepiękny śpiew dochodzący z jednego z wielu wzgórz w parku. Ten śpiew jakiś taki rzewny, pełen smutku i miłości przyciągnął nas jak magnes na to wzgórze. I tam zobaczyłam starszych ludzi, nawet 90 –letnich, którzy trzy razy w tygodniu przychodzili śpiewać przy muzyce towarzyszącej orkiestry. Od tych ludzi emanowała wspaniała, ciepła, pełna miłości energia. Podchodzili, aby przywitać się z nami i czuć było dobro, płynące od nich. Takich grup w parku Pałacu Letniego było dużo. Dużo było również grup starych ludzi, którzy ćwiczyli Taj chi, były również rozłożone drewniane podłogi gdzie w biały dzień o 12 w południe starzy ludzie tańczyli współczesne tańce. Tam, po prostu, każdy z nich może znaleźć coś dla siebie i w ten sposób unika samotności tak bardzo znanej nam . Europejczykom, szczególnie w jesieni życia. Przeciętny Chińczyk jest zadowolony, jeśli nie jest głodny. Tam zamiast „dzień dobry” czy „cześć" powitanie brzmi: „czy jadłeś dzisiaj ryż"? Każdy, kto chce pracować, zarobi na miskę ryżu.

 Odbyłam dwukrotną nocną podróż w kuszetkach średnio czystych, ale za to wyposażonych zawsze we wrzącą wodę do przygotowania sobie „chińskiej zupki" czy też po prostu do mycia. Obejrzałam słynną „Armię Terakotową" w której każda postać różni się od innej. W/g legendy, cesarz zażyczył sobie, by wraz z jego śmiercią unicestwić 6000 żołnierzy i pochować wraz z nim. Na szczęście znalazł się jakiś mądry doradca, który przekonał cesarza, iż trwalsze będą ich kamienne posągi i w ten sposób uratował 6000 ludzi przed towarzyszeniem w ostatniej podróży cesarza.

Byłam w prawdziwym chińskim teatrze, który ani odrobinę nie przypominał naszego. To była akrobatyka, pantomima i treść oddana piskliwym trudnym do wytrzymania głosem. Natomiast Teatr Opery i Baletu w Yangshou był zachwycający. Sztuka grana przez setki aktorów w niewiarygodnie pięknych złoto-czerwonych kostiumach, była perfekcyjna. Cudowny śpiew i drobne kroczki tancerek, które jakby płynęły nad sceną zostawiły niezatarty obraz w moim umyśle. Tam też oglądałam balet na wodzie, cudowną grę światła i cienia spektakl, w którym brało udział 600 ludzi „chodzących po wodzie". Perfekcyjne cudo.

 Oglądałam wspaniałe tarasy ryżowe na wysokości 800 m nad poziomem morza, cudowny zachód słońca nad tarasami, strzeliste góry o pionowych ścianach i formacje skalne o przedziwnych kształtach. Mieszkałam w drewnianym schronisku, do którego z konieczności dostałam sie lektyką niesioną wąską dróżką przez kulisów. Oglądałam domy i mieszkania ludzi w górach gdzie w „salonie" stały dwie rozpadające się ławki, komoda, nad którą obowiązkowo wisiał portret Mao wycięty z gazety no i oczywiście 42 calowy kolorowy telewizor. W górach, w salonie albo stodole w gospodarstwach ludzi starszych stały trumny. Każdy bowiem Chińczyk na 60-te urodziny kupuje sobie w prezencie trumnę. Dla nas, Europejczyków zaskakujące i trochę takie niesmaczne. Tymczasem na trumnie stoi miednica, garnek do prażenia ryżu czy jakieś potrzebne im rzeczy.

Ludzie często myją się w rzekach, leczą się sami ziołami, bo nie stać ich na lekarza, wszyscy mają duże braki w uzębieniu, ponieważ dentyści są bardzo drodzy. Płynęłam łajbą, bo trudno ja nazwać statkiem rzeką Li i rzeką Perłową oglądając połów ryb przy pomocy kormoranów. Chińczycy jedzą głównie ryż, ci w górach nawet bez przypraw, różne wodorosty wyławiane z rzek, niewiele patatów, dużo makaronu, bardzo mało mięsa. W Kantonie rzeczywiście jedzą psy, z których danie w restauracji jest drogie, tam też jedzą węże, skorpiony i podobno wszystko, co ma 4 nogi oprócz stołu.

Ja, powiem szczerze, jadłam tylko w hotelowych restauracjach i tzw. pewniakach. Chińska kuchnia jest dobra i zdrowa. Nie widziałam naprawdę grubych Chińczyków.

W Hongkongu - las wieżowców, wspaniałe porty, drogie restauracje i...tajfun. Ludzie w tym dniu nie szli do pracy, dzieci do szkoły, ulice były jak wymarłe, a ja oglądałam tajfun na 77 piętrze hotelu. Nagle, o godzinie 15 zrobiło się ciemno i deszcz padał kaskadami, jakby ktoś wylewał trzymetrową warstwę wody, kilka sekund bez deszczu i znowu warstwa. Tajfun jednak nie uczynił nikomu krzywdy i na następny dzień świeciło już słońce i wrócił normalny ruch.

Jest to piękny kraj, zróżnicowany kulturowo i religijnie, zagospodarowany tylko w 25 %. Mam wrażenie, że za kilka lat zadziwi swą potęgą nie tylko Europę, ale również dumną Amerykę.

Zobacz zdjęcia jako osobne strony: Chiny